Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nja“. — Wskazuję palcem na żmiję skręconą w mchu na dnie szklanej klatki: — Mamusiu, co to jest? — Żmija! — A dlaczego taka zielona? — Naturalny kolor. — A poco? — Żeby jej nie widać było w trawie? — No to jak ją złapali, jak nie widzieli? — Naokoło śmiech. Matka ciągnie mnie za rękę, odchodzimy kilka kroków: — Nie zadawaj mi głupich pytań i nie rób mi wstydu. — Patrzę na jej twarz — jest gniewna Idziemy dalej, a ja ciągle widzę roześmianą twarz przystojnego kapitana, który stał razem z nami przed wystawą i też się śmiał.
Student nagle zrywa się z krzesła. Lucjan widzi go, jak biegnie — senny jeszcze — do kuchni, otwiera gwałtownie szafkę, wyjmuje swoje prowjanty i szybko rozpala ogień. Po chwili słychać tłuczenie jajek i skwierczenie słoniny.
...czy śmierć jej, — nie, — tylko okoliczności, w jakich umarła przejęły mnie. Zaraz po tej historji z ojcem wyjechaliśmy na wieś — do babki. Już wcale nie wychodziła z łóżka i jadła niebywale mało. Był lipiec i ja...
...Tak, tak — w tym sensie będę musiał to opisywać.
...po całych dniach uganiałem się z chłopcami po łąkach; ileż to razy błagała mnie wprost, by choć przez chwilę pozostać przy jej łóżku. Zdaje się, że nie uwielbiała mnie specjalnie. — ale zawsze — wiedziała przecież o tem, że umrze, a ja byłem jej jedynem dzieckiem. Tak, wyjmowała olbrzymią bombonierkę z szafki nocnej i częstowała mnie jak gościa: — Lucio po-