Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W pokoju pachnie południem; na dole ucichło i ustał stukot młotków. Na poruszającą się we włosach rękę studenta, pada płat światła słonecznego: ręka wygląda, jak jakiś wstrętny, czerwony krab — dobierający się do mózgu.
Lucjan wstał, poszedł do kuchni i zakręcił kran, by nie kapało. Szedł do pokoju, ale zawrócił, bo pomyślał, ża przy okazji warto napić się wody. Wychylił szklankę, przygniótł pogrzebaczem spacerującego wolno karalucha, poszedł zobaczyć godzinę i znowuż położył się w mrocznej alkowie. Począł rozmyślać. Powinienem był już w Zakopanem wziąć się ostro za tę książkę. Ciągle obmyślać to mało — trzeba pisać. Ale jak ja mogę pisać nie przemyślawszy uprzednio tematu. Przypuśćmy zresztą, że napiszę dużą, czterystostronicową powieść. W miesiąc po jej skończeniu przejrzę rękopis raz jeszcze i wrzucę do pieca, bo napewno nie będzie mi się podobała. — Wszystko, co się pisze jest dobre w trakcie roboty — później, nędza. Tak... Od czego jednak bym zaczął? Czy od sceny, kiedy ojciec pragnie mnie porwać z domu... zbyt oklepane. A jednak pamiętam to tak dokładnie. Ten słotny dzień, tego eleganckiego pana, którego nie znałem, a który okazał się moim ojcem; ciężko chorą, leżącą w łóżku matkę. W ten dzień widziałem ojca po raz pierwszy od pięciu chyba lat. Nie pamiętałem go zupełnie: i, oto siedzi na brzegu krzesła, — pachnący cygarami i dobrym gatunkiem perfum. Mówi: ...chciałbym go wziąć ze sobą na spacer, sprawić mu przed wyjazdem trochę garderoby