Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyraża bezmyślny, chłopski upór i zaciętość. Lucjan odwrócił się do ściany. — Leżę tu jak polano w kamienistym rowie — tępe, powinienem przecie coś robić.
Zygmunt wstał od biurka ziewając i przeciągając się: — Lucek, chodź, pójdziemy do „Małej“.
Nie nie idę do tej smrodziarni, wolę tu zostać, idź sam. Zresztą nie chce mi się ruszać.
Zygmunt wlazł na krzesło i począł nakręcać zegar, o mało się nie przewrócił; zaklął, pogrzebał w szufladzie komody, wyjął igłę, nici, — przyszył guzik do swego palta, powiedział do Lucjana: — gnij tu, — i wyszedł.
Czy też Klimek odkupił gramofon Stefanji. Swoją drogą to świństwo pożyczyć od kogoś gramofon i sprzedać go na wódkę, — poeta, psiakrew. Ile też mógł dostać za taki gramofon. — Echh... łuu... grafomon... grafoman. Napewno jestem grafoman, z tych co to czekają na natchnienie. — Czy ma ze mnie kto korzyść jakąkolwiek? — marny facet — pasożyt społeczeństwa. Do jasnej cholery... nagłej... Sam przecie czuję wyraźnie, że nie mogę pisać. A nic innego robić nie potrafię, a może potrafię, tylko mi się nie chce, bo jestem bez ambicji. Tak, za grosz nie mam ambicji, wszystko tylko tak... tanim kosztem. Oj, Boże! co za nudy, — co tamten robi. — Student, tak jak i książka, nie zmienił się. Czytał i wąchał palce, po chwili jakby ocknął się; począł sobie energicznie masować nos i ślinić językiem wąsy. Ale szybko się uspokoił; teraz drapał się w głowę, delikatnie, końcami palców, by nie zepsuć fryzury.