Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i parę drobiazgów. — Pójdziesz ze mną, Lucusiu, prawda?
Tak, bardzo pragnąłem iść z nim wtedy, pojechać nawet gdzie zechce, tak mi się podobał. Lecz matka, patrząc na mnie dużemi, wystraszonemi oczami: — Nie, on nie pójdzie z panem. Ma dość ubrań, on zresztą zapomniał pewnie o ojcu, patrzy na pana nawet z lękiem... proszę, zostaw go pan w spokoju. — Złościło mnie to, że mówiła do niego pan, jabym mu odrazu powiedział: — ty. — Ojciec podniósł się i począł mówić mocnym, pańskim głosem: — Skoro się nie widziało swego dziecka przez pięć lat, to można. — sądzę — ma się prawo popatrzeć nań przy filiżance czekolady. Nic się nie zmieniłaś, zawsze byłaś egzaltowaną mieszczką. Pytam cię tylko mając na uwadze twoje zdrowie. — Ja stoję pod oknem: włosy mam jak paź i aksamitne ubranie. Matka leży: blademi wargami próbuje coś powiedzieć. Ojciec obejmuje mnie: — No, cóż synu, — pójdziesz z tatusiem, prawda? — Moje oczy wyraziły: tak. Widziałem się siedzącego na bronzowym koniu na biegunach, jakże marzyłem o posiadaniu tego konia. — Ojciec mógł mi go przecie kupić. Szybko włożyłem czapkę uczniowską i bronzowy płaszczyk z kapiszonem. Jestem gotów, zbliżamy się do drzwi. Lecz oto matka wydaje lekki okrzyk, zeskakuje z łóżka i nerwowo nakłada na siebie szlafrok: — O, proszę, bardzo proszę... nie być tak złym... proszę zostawić mi dziecko w spokoju... Boże drogi... — Ale ojciec otwiera drzwi, ja już jestem na schodach. Wtedy widzę — to byłoby już naprawdę trudno zapom-