Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— U was to same umarlaki. Trujecie tych lokatorów, czy co!
— Co robić, tak się jakoś składa. Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje, moja pani.
— Z tym młodym to jest marnie. Jak on tu przyjechał, to przecież takie byczysko było rosłe, że aż strach. A wczoraj, jakeśmy koło tego wisielca zabiegały, to sama skóra i kości. Trząsł się w tej koszulinie, nogi miał jak patycki, gębusię wychudzoną niby Łazarz jaki. A szkoda by go było, bo zawsze taki wesoły, zagadał człowieka, pożartował, hecny był strasznie!
— Może tam jeszcze jakoś wyzdrowieje.
— Dałby Bóg, bo to młode przecież takie, jeszcze się nie nażyło.
Rosół zaczął kipieć, pobiegła więc do kuchni. Zdjęła pokrywę i w zadumie głębokiej zbierała drewnianą łyżką szumowiny. Tyle miłości miała do tego chłopca i nagle go musi utracić. Nawet mówić z nią nie chce, e, nie może chyba, — ciężko mu. Nie miała wielkich wymagań w tem życiu, nie chciała być żadną panią, dochodzić do jakichś wyżyn. Poprostu pracować tylko i zarabiać na utrzymanie. Ale teraz, gdy polubiła go tak gorąco, ciężko jej będzie żyć na tym świecie w niezaspokojonej, pierwszej miłości. Nie była zbyt sentymentalną, — przeciwnie, życie uczyniło ją dość szorstką i odporną na cierpienia. Teraz jednak, tkliwość ją ogarnęła ogromna, kiedy ten tam umierał i ona mu nic pomóc nie mogła. Męczy się pewnie strasznie, brak mu powietrza, żal opuścić świat, który