Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żów i pomników. Żegnam cię, Antku, i lepiejby było, gdyby twoja kartka przyszła wcześniej lub później; nigdy teraz. Naruszyłeś spokój.
Na łóżko wskoczył kotek. Szedł wzdłuż ciała Lucjana, aż dotarł do twarzy. Stanął niezdecydowany zdziwiony jakby. Raptem miauknął, gwałtownie skoczył na podłogę, i w dwóch susach skrył się pod kanapą. Miauczał tam tak długo, dopóki zniecierpliwiona Teodozja nie zabrała go do kuchni. Uciszył się i nawet zdrzemnął gdzieś w kącie. Dziwaczne to było stworzenie.
Teodozja stanęła przy oknie. Dachy domów błyszczały w słońcu, wąska uliczka tętniła życiem i iwarem wielu głosów. Ładny dzień, pomyślała dziewczyna. Może doktór się omylił, zdarza się przecież różnie. Może to być, jakże to nazywają? — przesilenie czy jakoś. Jeden dzień tylko taki ciężki, jutro może być zupełnie inaczej. Ile to razy w szpitalu tak było. Ta żona inżyniera. Wszyscy myśleliśmy, że już nie przeżyje nocy, a tu masz, na drugi dzień zachciały jej się jeść, a trochę później wypisała się ze szpitala, zupełnie zdrowa. Teodozja oparła się o praapet i wyjrzała na podwórko. Zakręciło ją w nosie i kichnęła. Na dole stróżka trzepała starą odzież. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do Teodozji. Najlepszego, krzyknęła. Co to panna sobie nie pójdzie na spacer, w aleje, albo gdzie? Dzień jak złoto, jakbym była taka młoda, zarazbym poszła.
— Muszę siedzieć w domu, chorego pilnować, kto mu co poda?!