jest taki piękny i tyle na nim radości. Żeby się chociaż chciał pojednać z Bogiem, oleje przyjąć.
Przyszedł Zygmunt. Poszedł do pokoju, ale zaraz wrócił do Teodozji.
— Co on tak jakoś dziwnie wygląda, pogorszyło mu się, czy co?
— Był doktór. Powiedział, że tylko kilka godzin pożyje. — I rozpłakała się wreszcie serdecznie.
— Nie może być! Widzę właśnie, że tak jakoś nienaturalnie wygląda. Płacz ciszej, bo go to może drażnić. Pójdę do niego.
Usiadł obok chorego i zapytał cicho:
— Lucek, jak się czujesz? Powiedz, może ci czego potrzeba?
— Nic mi nie trzeba, przestańcie się mną interesować. Czuję się doskonale, potrzebuję tylko spokoju Rozmowa mnie tego spokoju pozbawia.
— Dobrze, już idę. Jak będziesz czego potrzebował, to mnie zawołaj, będę siedział na kanapie.
Poszedł do kuchni. Teodozja stała z łyżką w ręku i płakała.
— Sam nie wiem, co robić, może jeszcze raz pójść po doktora?
— Poco, przecież był już i powiedział, że nic nie może zrobić. Lepiej go zostawić, może się co odmieni. Ach, Boże, Boże!
Zygmunt porwał jakąś książkę i położył się na kanapie. Był szczerze zmartwiony stanem Lucjana; polubił tego małomównego, wiecznie zamyślonego chłopca. Był dobrym kolegą, umiał myśleć. Pomyś-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/323
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.