Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

patrzy na cię jak na darmozjada. (Tfu, nie znoszę tego słowa — jeśli już jesz, to musiałeś się o to postarać, to już nie za darmo). Nie, ta młodość, młodość... Nadużywa się tego słowa. Ta młodość nie jest wcale najpiękniejszym okresem życia, — może raczej najważniejszym. Do dupy z tą niemożnością określenia samego siebie — jesteśmy jak chorągiewki na dachu.
— Widzisz, ale jednak my jesteśmy specjalnie, — nieprzyjemnie ponurzy. Dlaczego my tak pijemy? — nie robi się tego z młodzieńczą swadą, z nadmiaru energji lub fantazji, a ot, poprostu z nudy, żeby się rozerwać. My nie powinniśmy się nudzić, to jest bardzo, bardzo źle. Gdzież jest ten nasz kulturalny ogień twórczy, — zalewamy się jak stare, wygasłe dziadygi, a przytem — my, nic nie robimy.
— Cóż to — u pioruna — znaczy „nic nie robimy“ — czy literatura to jest szewctwo — bierzesz się codziennie do roboty i kwita! Masz dwadzieścia jeden lat, ja o dwa więcej; co, wyrobnictwo? My się musimy dopiero przygotować do pisania. Powiadają, że jesteśmy bandą leniuchów. Dobrze, napiszę byle jak, nieprzemyślane gówno i powiedzą, że jestem grafomanem. A może i tak jestem. Nie mówmy o tem. Idź na górę, ja muszę wykupić buty od szewca; tam... zelówki mi robi.
Lucjan czekał na schodach, bo w mieszkaniu nie było nikogo — Zygmunt miał klucz przy sobie. Nie, on nie miał racji, — sztukę trzeba odrazu uchwycić za łeb, niema sensu czekać na natchnienie; pracować,