Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pasie, tyle tylko, co na herbatę. Nie, w nocy nie jest zimno — za wiele ciał. Dostałem niedawno powieść Sheriffa do tłumaczenia na polski — musiałem zwrócić, nie mam gdzie pracować.
Lucjan słucha z uśmiechem, nie jest mu to obce; ale Wermel zna doskonale język grecki, mówi i pisze zarówno dobrze w angielskim i francuskim, jest doskonałym poetą i ma dwadzieścia lat. Wszystko to nie daje mu trzech obiadów na tydzień. I trudno jest go kochać czule, bo podczas recytowania godzinami Homera w oryginale, cuchnie nie do zniesienia.
W kawiarni tłoczą się. Powietrze okropne. Lucjan proponuje powrót do domu, — żegnają się i wychodzą. Chwilę milczą, wreszcie Lucjan mówi:
— Czy nie uważasz, że mimo naszej młodości, jesteśmy ponurzy, zgorzkniali i stale brak nam humoru Kiedy się was nie widzi czas dłuższy, można to łatwiej zaobserwować, — gdzież jest ta nasza „wiośnianość“? — i nie wiem, czy złożyć to na karb naszych usposobień artystycznych, — wczesnej dojrzałości umysłowej, czy też na nasze ciężkie dzieciństwo. — Jesteśmy przecież dziećmi wojny.
— To nie jest powiedziane — odpowiada Zygmunt — że młodość ma być taka radosna. W młodości przecież szukamy dróg, obieramy sobie cel życia, — stoimy przed tem, co nas czeka. Targa nami niepokój i trema przed wyjściem na tę wielką scenę. No, a kiedy ma się już te artystyczne zamiary, to jeszcze bardziej się nękamy, — bo, a nuż cię los oszukał i, nie masz talentu — tymczasem społeczeństwo