Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

...Ach, Wermel, choć ty jeden nie pochlebiaj mi..
Raptem załomotało u drzwi wejściowych. Weszli studenci. Dziadzia i Zygmunt. Byli bardzo rozbawieni i komentowali żywo swoją przymusową eskapadę. W mieszkaniu powstał gwar, jak na jakiemś publicznem zebraniu Zygmunt usiadł obok Lucjana.
— Ładna historja, niema co. Brat mój posądzony jest o udział w zamachu bombowym. No i siedzi razem z tym swoim koleżką. Nas wypuścili, jak widzisz, sprawdzili tylko nasze alibi. Edwarda mało nie przytrzymali, Bóg wie, czego on tam nie wygadywał: że jest człowiekiem nauki, że nie po to trawi czas dla dobra społeczeństwa, aby cbyć ciąganym po policji. Ten gadaniem wzbudził tylko podejrzenie, i może zawdzięczać tylko dobremu humorowi przesłuchującego nas urzędnika, że go nie zamknął. Sądzę, że Mietek jest niewinny, posiedzi jednak, bo znaleźli tam przy nich jakieś kompromitujące papiery.
Do łóżka zbliżył się Edward, podniecony, z rozwichrzoną czupryną.
— Co, kompromitujące papiery, powiadasz? Portret Lenina, dużą pocztówkę, przedstawiającą Lenina na trybunie znaleźli, przy tym zwierzaku. Pojmuje pan, panie Lucjanie, takie rzeczy ten łotrzyk nosił przy sobie. — Lenina, niby podobiznę kochanki. Jakżeż potworny jest fanatyzm tych ludzi, trawionych przez morderczą ideę. Ha! I ja, asystent profesora Hopli, przyszły koiciel cierpień ludzkości, — ja musiałem się tłumaczyć, dlaczego ob-cu-ję, dlaczego mieszkam razem z tym zbrodniarzem. Uważa pan, zamach bom-