Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bowy na wysokiego urzędnika sztabu generalnego, w tym wieku tak on zaczyna, a co będzie za lat dziesięć? Ach, racja, wiem co będzie za lat dziesięć, on przecież nie dożyje, powieszą go. Panie Lucjanie, pan, którego natura obdarzyła talentem pisarskim, powinien ostrzem swego pióra zadać cios w serce tej przeklętej idei.
— Dlaczego, to bardzo ciekawi ludzie, robią jakiś ruch, pokazują nowe rzeczy. A co do mojego pióra, to zostaw je pan w spokoju, niech ono sobie tam w spokoju rdzewieje.
Edward przybrał pobłażliwą minę.
— Czy pan sobie mierzy temperaturę?
— Nie, ale czuję, że mam gorączkę.
— To widać. Czy pan oddawał plwocinę do analizy?
— Nie, nie warto.
— Owszem, warto, dowiemy się, czy pan prątkuje. Pan może być niebezpieczny dla otoczenia. Jak widzę, pan spluwa dużo.
— Ach, daj pan spokój! Nic nie będę badał ani mierzył. Chcę mieć spokój i kwita, zresztą, nie mam na to wszystko pieniędzy.
— Wobec tego pozostawiam pana w spokoju i życzę jak najszybszego wyzdrowienia.
Zygmunt ujął dłoń Lucjana:
— Słuchaj, ty się nie kłopocz o utrzymanie, czy o to, że tu leżysz, ja już mówiłem z matką. Wprawdzie to narwana kobieta, ale bardzo dobra. Wyzdrowiejesz, uzyskasz równowagę ducha... zwrócisz, co się