Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mężczyzna wsadził rewolwer do szerokiej kieszeni palta i powiedział wesoło:
— No, blondasku, a żeśmy cię przyskrzynili. Już od samego Lwowa mamy cię na oczku. Ładny pan jesteś, łatwo pana poznać. No, Oleś, co tam przy mim znalazłeś? Broń miał?
— Chudy, niezmiernie drobny, rudy człowieczek odpowiedział sepleniąc:
— Nie, nie, bloni nie miał... nie miał bloni... ale... ale bibułki tlochę... w kiesonce futelka... doblej... waltościowej bibułki. Mas tu... więcej nic... więcej nic nie miał.
„Mieciek“ rzucił na blondyna piorunujące spojrzenie, potem kopnął leżącego u stóp kotka.
Mężczyzna wziął papiery z rąk drugiego agenta i zawołał:
— Nie kop zwierzaka, bolszewiku jeden. Takbyś pan tylko wszystko dręczył. Ej, Stukonis, mamy teraz w biurze dokumenciki... aa... palce lizać. Posiedzisz pan aż miło. Dawnośmy na to czekali. Zrobi się małą rewizyjkę i pójdziemy do biura.
Lucjan zaczął kasłać. Zygmunt stanął na progu pokoju w bieliźnie, okryty pledem. Miał wściekłą minę.
— Czego panowie sobie życzą?
— Hola, co za mina. Proszę, oto nasze ordery. A teraz kładź się pan zpowrotem.
— To do mnie należy, czy mam się kłaść, czy nie. Rób pan, co do pana należy.