Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cych, wypryskujących razem z pyłem wodnym spod prującego pyszny żywioł — okrętu. Oczywiście, pan De nie ogranicza się do urzeczonego spojrzenia. Mówi także:
— Oto morze, objęte miłosnym uściskiem brzegów, uspokojone poddaje się delikatnej pieszczocie europejskiego słońca! Oto...
— Czy nie mamy żadnych rachunków po tej Teneryfie — przerywam mu grubjańsko.
Bezczelny typ! Macha ręką, żebym mu nie przerywał ekstazy. Ponawiam to pytanie i kończę:
— Co panu jest?
— Och panie Zbyszku, już wie pan że doprawdy! No więc, no więc ma pan u mnie te dziesięć dolarów! Oddam je panu, tylko zmienię... patrz pan, przecież to jest msza, święta msza przyrody...
— Tu nie chodzi o pieniądze, tylko o sam fakt kto komu jest winien, bo już nie pamiętałem tego! — zawołałem gniewnie.
— No już teraz pan wie, tylko na Boga, nie przerywaj mi, mój miły!
Tem „miły“ zupełnie mnie speszył, i odszedłem od niego, jak od czegoś niedobrego.