Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i znów bek zaginionej owcy. Nieprzyjemnie. Jasne jest, że płyniemy zakapturzeni i poomacku. I tak ciągle, co kilka minut. Nasza syrena zanieczyszcza ciszę obrzydliwym, pełnym nikczemnej pychy — rykiem, a zaraz po niej odzywa się tamto świństwo.
— Żebyśmy się tylko nie napatoczyli na jaki okręt, bo to się zdarza — słyszę wiadomy głos styłu.
Tak do południa przekomarzały się dwa zalęknione durnie. Przez pokrywający nas czop przeciekło trochę mętnej posoki słonecznej, a reszta mgieł, kłębiąc się i rozpraszając, pierzchła w leniwej ucieczce. Ukazało się to co subtelni ludzie nazywają roztoczą. Cichy i delikatnie zmarszczony obszar wodny. Uczuwało się bliskość lądu, i wszystko to zrobiło się nagle jeszcze bardziej nieciekawe. Poprostu cicha woda. Farbowało ją niedbale obojętne słońce. Odbicie tych tandetnych uroków mogłem zauważyć w zachwyconych oczach pana De. Ten pejzażyk był w sam raz na jego gust. Gdzie się to podziało zbałwanione bogactwo przelewającego się pod sutem słońcem Atlantyku? Gdzie stada ryb latają-