Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drzeć bliżej tej parady, ale zbity gęsto tłum bronił dostępu, z daleka wydać było trybuny z mnóstwem szlachetnie i obco wyglądających postaci, z niewidzialnego środka słychać było turkot dział i niewyraźne słowa komendy, brzmiące jakby ktoś miał czkawkę. Z nieruchomej czerni tłumów wyłaniało się obfite cielsko soboru, opaśle i obco rozpychało się w tłumie, drażniło i przypominało, oblepione szarym i wilgotnym powietrzem polskiego listopada. Chłopcy zrezygnowali z widowiska, wyszamotali się na Krakowskie Przedmieście i idąc opustoszałą, świąteczną ulicą, pogrążyli się w rozmowie.
— Akurat rok temu — mówił Kamil — rozbrajaliśmy Niemców... wtedy jeszcze żyła moja matka. Mieszkaliśmy na Złotej, chodziłem do takiej szkoły, która była zupełnie inna niż ta na Dobrej... pamiętam ten dzień... strzelali. I teraz nie wiem: czy wtedy mi było lepiej czy teraz. Chyba teraz. Wtedy byłem głupi dzieciak.
— Tak, bracie... Teraz to jest niepodległość, ale biedny lud wcale tego nie czuje. Dla proletariusza zawsze jest zabór. Zawsze go będzie mortus kąsał, choćby ta ojczyzna nie wiem jak była niepodległa. Ja to sobie przeczytałem w jednej takiej książce, że w Polsce rządziła szlachta, która swoje dzieciaki posyłała do nauk i kto nie był szlachcicem, ten nie miał prawa do żadnego dobrego życia i musiał żyć w ciemności i był najostatniejszym. I choć teraz tej szlachty nie ma, to wszystko pozostało po staremu i biednego naumyślnie nie dopuszczają do nauki, żeby nic nie wiedział i nie pchał się do rządzenia. Dla robotnika nie ma, bracie,