Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ojczyzny, bo on nie ma nawet możności dowiedzieć się co to ona takiego jest.
— Tak nie gadaj, bo kto chce, może posyłać dzieciaki do powszechnej szkoły.
— Ale to jest taka obniżona nauka... żeby analfabetów nie było, znaczy się takich, co to ani czytać ani pisać nie umią. Trochę poduczą, ale nie za bardzo... Przecież ten robociarz musi umieć przeczytać obwieszczenie o mobilizacji albo zawiadomienie o jakim podatku, a prócz tego przed obcymi narodami wstyd. Skończysz tę szkołę powszechną i ani rusz dalej... A jak bracie, chcesz się dalej jakim cudem kształcić, czyli masz taką możność i idziesz do gimnazjum, to tam po siedmiu latach nauki możesz wstąpić dopiero do jakiej trzeciej czy czwartej klasy, i daligo znów cztery lata łaź do tej budy. I jak skończysz, to się dopiero nazywa średnie wykształcenie, co jest dla takiego co miał tyle siły, żeby się do matury dochrapać, gówno warte, bo już wali na wyższe i musi iść do uniwersytetu, żeby czymś być w życiu. I teraz oblicz: siedem lat w powszechniaku, cztery w gimnazjum, pięć w uniwersytecie, razem szesnaście lat nauki, na to sobie proletariackie dziecko nie może pozwolić. A jak już nawet zostanie tym inżynierem, to wtedy wszyscy się od niego odwracają, bo powiadają, że on z ludu... To są takie druty kolczaste obliczone, żeby ten proletariacki syn nie mógł się przedrzeć między tych, co wiedzą jaka to siła jest prosty lud i że tylko ciemnotą można te siłe za gardło trzymać. I każdy biedak jest odrutowany ich napisami. Ja, bracie, mam szesnaście lat i muszę kinolem sterczeć w starych kurpiach, a takie