Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nad nim i jęła go wypytywać, dlaczego tak wrzeszczy. Kazik trzęsącym się palcem, nie większym od tutki po papierosie, wskazywał chwilę na Kamila, wreszcie zaskrzeczał:
— Kopnął mnie w brzuch... z całej siły...
Kobieta poczerwieniała na zapadłych policzkach, podskoczyła jak furia do Kamila, chwyciła go za włosy i trzęsąc oszołomionym chłopcem, syczała wściekle:
— Ty gnido więzienna, ty paniczyku... kurwi pomiocie! Ty mi będziesz dziecko kopał... ty cholero... ty...
Z mleczarni wytoczył się Fiszer i wyrwał ogłupiałego Kamila z rąk rozwścieczonej kobiety. Jednocześnie wolnym krokiem zbliżył się sklepikarz „spod piątego“ i powiedział:
— Ja zaraz zadzwonię po karetkę do szpitala wariatów... Ten chłopak to nic dobrego, ale za co go pani bije... Ja wszystko widziałem... on przecież stał i wcale się nie ruszał... przecież to panine paskudztwo kłamie jak pies!
Zebrała się już gromadka ludzi. Kamil podjął czapkę z ziemi i w milczeniu poszedł w stronę Browarnej, ale zamyślił się i zawrócił w kierunku Wisły. Słyszał jak koło bramy rozwinęła się straszliwa awantura, której treść odbiegła od dwóch chłopców a pieniła się teraz zastałymi jadami konkurencji, zawiścią trojga ludzi, pasożytów, starających prześcignąć się wzajemnie w obdzieraniu mieszkańców tej ulicy. Padały tam słowa pełne niesłychanie trafnych metafor, dźwięczny żargon ulicy chlustał jak pomyje z rozhuśtanego wiadra. Ale wrzaski przycichały w miarę, jak pechowe dziecko