Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żeby taki obdartus szedł z tak wystrojoną panienką. Ziewnął i powiedział z powagą:
— Idź sama, ja tu czekam na jednego policjanta.
— Co ty głuptasie wygadujesz! Na jakiego policjanta?
— On ma przyjść i rozpytać się u mnie jak to było dzisiaj na Radnej. Tam krzyczeli i pobili Wiktora Hrabiaka, wiesz! — I Kamil oblał się pąsem po tych słowach, bo uświadomił sobie jak głupio podkreśla swoją męskość.
— Słuchaj Kamil... nie opowiadaj niestworzonych historii. Lepiej chodź ze mną. Może mi brat co da, to sobie kupimy coś do zjedzenia. Chodź.
Właściwie nie przynosiło wstydu przejść się z taką elegantką, skoro ona uważa, że jej strój Kamila nie uchybia. Wstał i powiedział obojętnie:
— A, nie ucieknie... Możemy się przejść.
Kiedy wyszli na niżej położoną część Oboźnej, podbiegł do niej ucieszony spotkaniem Marek. Mimo rezerwy Ireny, zaproponował, że pójdzie z nimi. Podniecony obecnością panny począł się wychwalać jakąś zwycięską bójką z dwoma chłopakami z Tamki, w ogrodzie na Dynasach, tam, gdzie — Kamil, pamiętasz? — zakopali chorągiew obok grobu Kajzera. Wspomnienie Kajzera poruszyło Irenę, więc powiedziała smutnym i sztucznym tonem:
— Ach, ten Kajzer... biedne kocisko. Lubiałam go, owszem, lubiałam. Ale też okropny wypadek... nie mogliście go też trzymać na łańcuszku?
— Hehe, co też ty wiesz o życiu takiego stworzenia? One wolne muszą być... a zresztą niektóre koty spada-