Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnica, bezlitosna skrytość dorosłych, którzy jakby strzegli swego doświadczenia, że aż w głowie czasem szumiało od wysiłku, aby pojąć ich uczynki. Był niczym, oto co pewne: niepotrzebne nikomu, nic nie znaczące, małe nic. I tylko po nocach, na twardej wysepce stołu oddzielał się od tego oceanu tajemnej obłudy, śnił o barwnym i dobrym życiu, było tam dużo zieleni, wody i łagodnych, mięciutkich zwierzątek, coś fruwało w różowym powietrzu i wszystko było słodkie, powłóczyły się jakieś muzyczne głosiki. Ale rano łódeczka marzeń rozbijała się o brunatne brzegi rzeczywistości, wyłaniał się cuchnący nocnym odorem pokój, ciotki drapały się i ziewały, Zbyszek i Jerzyk kwaśno pojękiwali, trzeba było zwlekać się ze stołu: wyspę zalewały brudne wody codzienności. A matka mówiła, że czasem go odwiedzi. I ani razu się nie pokazała. Pewnie jej anieli i zwierzątka nie chcą puścić na ulicę, gdzie mieszka Wiktor.
— Nie siedź tu, bo się przeziębisz od asfaltu... Kamil, idę pod górę, zanieść list do brata! Chodź ze mną!
Kamil podniósł głowę i natknął się na badawczo wpatrzoną w niego twarz Irenki Turbaczkowej. Dwunastoletnia dziewczynka wyglądała jak te, które Kamil pamiętał z Saskiego ogrodu. Miała włosy ostrzyżone na polkę, nakryte czapeczką z białej włóczki, żółty sweterek na białej sukience w granatowe grochy, na nogach skarpetki przytrzymywane gumką i trepki z dziurkami. Jakby zjawa z lepszego życia. Ale matka stroiła Irenkę tylko wówczas, kiedy szła do brata, na gół dziewczynka chodziła boso i w połatanej sukience. Patrząc na nią, Kamil uświadomił sobie, że nie wypada