Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czasem z samych dachów i nic sobie nie robią... tylko nasz Kajzer był tłusty i spadł w spaniu i nie miał czasu przekręcić się w powietrzu na cztery łapy.
Dalej konwersacja pięła się równie ociężale, jak nieletnia trójka po stoku ulicy Oboźnej. Irenka szła pośrodku i wyglądała jak róża między dwoma chwastami. Kamil dorównywał wzrostem starszemu Markowi, ale obaj byli niżsi od wiotkiej Irenki. Marek począł się chełpliwie rozwodzić co jadł na obiad. Jakieś pyzy ze szmalcem, popijane maślanką. Na co znów Irenka odpowiedziała, że u nich w domu skromnie jadają, ale w niedziele, kiedy jej brat wyjeżdża do willi za miasto, wówczas wszystkie trzy mogą się nieźle pożywić podczas jego nieobecności. Kamil nic nie mówił na temat jedzenia, raczej starał się zmienić rozmowę w taki sposób, aby i on mógł w niej wziąć udział. Obfity obiad, nie przeszkodził Markowi w pewnej chwili odepchnąć Kamila i kilkoma susami dopaść pokaźnego, niedogryzionego jabłka. Irenka wstrząsnęła się z obrzydzenia, kiedy Marek pochłonął rdzeń owocu i zaraz potem powiedział coś w zażenowaniu, że chciało mu się pić. Trójka minęła Teatr Polski i zatrzymała się przed wystawą małej cukierni na Oboźnej. Za szybą barwiły się lukrowane ciastka, strucle i tabliczki z czekoladą. Towarzystwo oparło się łokciami o barierę i długą chwilę stało wpatrzone i milczące. Irenka szepnęła marząco:
— Zjadłabym coś z tych słodyczy... najchętniej małą tabliczkę czekolady.
— Te ciacha z różową pianką też są niezłe... Raz go jadłem... morowe takie... uu! — stęknął Marek.
— Jabym się bał, bo mi mama mówiła, że te wszyst-