Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z prądem, a drugi wolno brnął wgórę. Potem — zmęczeni, siadali na piaszczystych wysepkach, i osuszali karki na słońcu i wietrze, by znów je oddać orzeźwiającej pieszczocie fal.
Gdzieś wgórze rzeki, grano na mandolinach smętną, żałosną melodję, co błąkała się po łąkach i wybrzeżach.
Wyskoczyli na brzeg parskając i otrząsając wokół krople wody. Hirfel uchwycił Tespisa za barki, starając się przewrócić go na trawę. Chwilę trwali w natężeniu, aż wreszcie Tespis zwinnie wykręcił się, objął ojca wpół i, śmiejąc się, obaj runęli na ziemię. Spleceni, toczyli się po soczystej zieleni w stronę krzaków. Zdyszani, czas jakiś leżeli w miejscu. W szeroko rozwartych oczach Tespisa przelatywały małe, złe ognie. Zamajaczyła mu blisko, szeroka, biała szyja ojca. Wpatrywał się w rozedrganą grdykę, aż wreszcie z przyduszonym skowytem zanurzył cienkie palce w fałdach tłuszczu. Z wyszczerzonemi od skurczu twarzy zębami, uciskał jak najmocniej chrapliwą masę mięsną kleszczami rąk. Syczał uparcie jedno słowo: Matka... matka... maa‑tkaa.
Z początku duszący się od śmiechu głos Hirfela:
— Tespis... no już... dość tej zabawy... puśćże.
Pauza.
Później bełkot i wytrzeszczone oczy.
— Pu... uszczaj... łotrze, — czyś oszalał?