Przejdź do zawartości

Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jemnie jest patrzeć na tę jasność, co się przed nami roztacza. Słyszysz gitarę, to twój ukochany przyjaciel, słodki próżniak, Milet — gra tam wdole. To dziwne, że filozof ten lubi tak pospolity instrument. Przysuń się, oprzyj głowę na ramieniu, ot tak. Dobrze nam tak razem. Prawda?
— Tak. — Gdyby tu obok siedziała jeszcze matka. Czy piękna była — ojcze.
— Bardzo piękna — równie piękna, jak zła. Tespisie, skoro już o tem mówimy — posłuchaj. Masz przecież szesnaście lat i o wielu sprawach cię uświadomiłem. Miranda... ona wcale cię nie pragnęła. Wyrzekała na swą dolę, przeklinała cię w swem łonie. Nie znosiła mnie, domu mego, a myśl o dziecku była jej nieznośną... Bo... nawet chciała mnie opuścić w parę miesięcy po ślubie, tylko że ty jej przeszkodziłeś. A potem — nie zdążyła, bo umarła na drugi dzień po wydaniu cię na świat, — umarła przez ciebie. Cóż, była tak drobną. Otóż dziwnem jest dla mnie twoje interesowanie się matką, te ciągłe pytania już od wczesnego dzieciństwa. Przecież ty byłeś... ty byłeś głównym powodem jej śmierci.
— A jednak... często myślę o matce, mimo że jej nie znałem. Czuję ją w sobie. I wiesz ojcze... ona mówi we mnie takie różne rzeczy... takie rzeczy, których ja pojąć nie mogę. Wtedy jestem zły... wprost okrutny.
— Ale nie trząś mną, bo mnie zepchniesz. Istotnie oczy ci błyszczą niesamowicie. Wogóle od