Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż panu jest, co pan się wierci?
— Ach panie, palec mnie piecze, załapałem pewnie bisza!
Wójcik wstał ze słowami: „Zaraz my go tu zoperujemy...“ Przyniósł wodę w szafliku i wyszliśmy przed dom. Tutaj Grzeszczeszyn zdjął but, Wójcik polecił mu umyć porządnie nogę, poczem oparł sobie nogę Grzeszczeszyna na kolanie i wskazał mi plamkę przy paznokciu dużego palca. Szpicem małego noża przeciął powierzchnię skóry i wyjął brunatny pęcherzyk z jakimś robaczkiem.
— Ach ty dranico, mruknął Grzeszczeszyn, naciągając but.
— Moje dzieciaki ciągle mają tego pełno — powiedział Wójcik. — Pan to już miał kiedy? — zwrócił się do mnie.
Odpowiedziałem, że jeszcze nie.
— To są takie pchły, nazwane tutaj „bicho do pe“; nałapie i pan jeszcze ich dość. Usadawiają się zwykle koło paznokcia. Spoczątku nic się nie czuje, dopiero kiedy pęcherzyk z jajkami zaczyna rosnąć zaczyna to świństwo dokuczać. — A teraz chodźmy, bo kawa ostygnie. — No i co dalej, mówże pan!
Ale mnie się nie chciało już więcej mówić o byle czem. Grzeszczeszyn, który się ożywił po operacji, delikatnie poruszył temat koni.
— Może pan się z nami wybierze, panie Wójcik... ładna pogoda, przejdziemy się na faszinal, później pan sobie z końmi wróci, co?
— No, nie wiem... wybrałbym się ale z żoną, i to wozem, bo żona Psycha jest chora, trzeba się wywiedzieć... Stasieńko, wybrałabyś się z nami do Apucarany?
— Tak, wybieraliśmy się przecież do Psychowej! Ona tam bez żadnej opieki, możemy jechać — odpowiedziała pani Wójcikowa.
— No to pronto, jutro rano, o ile nie będzie deszczu, podjedziemy po was furą; mieszkacie u Smyków?... Zrobione, możemy jechać!