Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niewygód. Choć stać go na lepsze, hoho! Na liściach bananów wisiały świeżo uprane kolory, zresztą liście te poplamione były wapnem. Wszędzie było mnóstwo śmiecia, ptasiego i bydlęcego łajna, słowem jakby paskudna choroba usadowiła się w potężnym, dziewiczym lesie.
Wójcik zbliżał się do swojej zagrody lekkim krokiem trampa, szerokim ruchem dłoni powitał zdaleka kobietę, dwoje jasnowłosych szatanków usadowił sobie na rękach, stanął naprzeciw nas, głową pokiwał wkoło i rzekł z radosnym uśmiechem, poprzez fajkę:
— Oto mi panowie — życie, naznaczcież mi cenę, abym je zmienił!
Obrócił się do kobiety:
— Stasieńko, oto pan z ojczyzny — rodak! przyjmijże go godnie w naszej posiadłości. Grzeszczeszyna znasz, bo któżby go nie znał! Niestrudzony badacz obyczajów tej ziemi.
Uścisnąłem drobną dłoń niewiasty, o pokłótych igłą palcach.
— No, panowie, wejdźmyż do wnętrza! Robak! pfiut, pfiut! gdzie jest Robak! chodźże tu, łamago.
Spod łóżka wypełzło bronzowe zwierzątko, komiczna niezgraba; — mała wydra o ruchach niewspółmiernie ślamazarnych w stosunku do żywotności z jaką się poruszała. Obstąpiliśmy ją we trzech swemi buciorami; przewalała się po nich konwulsyjnie. Dzieci z ramion swego ojca mrużyły oczy ze znudzenia.
Zawsze się źle czułem w ograniczonej przestrzeni, ale pokoik w którym zasiedliśmy, był tak maleńki, że odrazu poczerwieniałem na twarzy. Przez szpary w podłodze widziałem różne śmieci. Pani Wójcikowa przyrządziła nam kawy i pijąc ją, odprawialiśmy wizytę. Na prośbę Wójcika musiałem mówić o sobie. Opowiadałem o swoich wrażeniach w Brazylji, Wójcik patrzył mi w oczy i ciągle powtarzał: — „Acha, acha, no tak, rozumiem... a jakże!“ — Grzeszczeszyn postękiwał i poruszał prawą nogą. Przerwałem swoje ględzenie i zagadnąłem go: