Strona:Z teki Chochlika (O zmierzchu i świcie).djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A już — patrz Wasze! — jak ta piękna dusza
Przeciw możliwym nadziejom wyrusza,
Jako pełzając wężowemi ślady,
Na Bożą rolę wnosi piekieł zdrady,
Jako z swej paszczy miota fałszu jady,
Siląc się zatruć miru ziarno święte,
By zniszczyć dzieło — nim jeszcze poczęte.

Ale daremnie! i te oszczerstw plewy,
Miotane zdrady dłonią k’brzegom Newy,
Dziś już nie zwiodą mądrych wróbli stada —
Bo też zanadto widoczną jest zdrada,
I jej knowania pobudki ohydne,
Tak namacalne, iż z daleka widne.

Szaleniec bowiem chyba, proszę Waści!
Mógłby dać wiarę tej podłej napaści,
Co nas posądza, żeśmy weszli w śluby
Z nihilistami, — i smalone duby,
Co ideału szukają gdzieś w gminie,
A narodowi przeczą i rodzinie,
Wziąwszy za sztandar — pokruszyli wiosła
Tej łodzi, co nas falą dziejów niosła,
l zagasili gwiazdy te u stropu,
Które wynieślim z krwi i łez potopu,
I w które patrząc wśród losów zawiei,
Stoimy w świecie — potęgą nadziei!