Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   55   —

— No, zaczynajmy, co będzie to będzie...
Długoski wysunął się na front sceny i nerwowo gładząc lewą ręką na jeża ostrzyżoną czuprynę, zbójeckim wzrokiem wodził po sali.
Szmer rozmów zwolna uciszał się, czekano co powie.
— W ciężkich i zaiste trudnych żyjemy czasach — zaczął Długoski. — Krzywda ludu pracującego woła coraz rozpaczliwiej o pomstę do nieba. Nie ostygły jeszcze trupy naszych braci — mówił z wzrastającym patosem — którzy przed kilku dniami straszną zginęli śmiercią, z winy tych wampirów żywiących się naszą krwią i potem...
— Brawo!... niech żyje! — zaryczała gromadka górników ustawiona tuż przy estradzie. Oklaskami, gwizdaniem i tupaniem zawtórowała sala.
— A co?... Nie mówiłem, zawsze to samo bydło; moi ludzie nigdy mię nie zawiodą w robieniu entuzyazmu — przemówił cynicznie, korzystając z przerwy do proboszcza, a potem z jeszcze większym patosem rznął dalej:
— Waszą krwią, waszym trudem i potem waszym. I oto w chwili, gdy sprawiedliwa ręka boża, ostrzegać ich się zdaje straszną katastrofą naszej kopalni, oni odrzucają wszystkie sprawiedliwe żądania unii, by w dalszym ciągu uprawiać wyzysk i poić się waszym potem i krwią serdeczną. Co więcej, pomiędzy wami, aż się roi od różnego rodzaju drapichrustów, zdrajców sprawy waszej świętej, i że się tak wyrażę, łotrów z pod ciemnej gwiazdy, którzy za pieniądze kompanistów agitują pomiędzy