Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   33   —

— Tam już poszło kilku. Spuszczali się tędy, po skale...
— Nie przejdą — woła jakiś górnik, — belkowanie za gęste. Chyba by siekierami...
— Siekiery, siekiery, dawajcie siekier! — woła tłum.
W minutę po tem, po stromej skale, zsuwało się w przepaść, znów kilku ludzi zbrojnych w siekiery i oskardy. Inni, niechąc ryzykować życia puścili się zwykłą drogą do jaru, a ten, wnet zapełnił się tłumem zrozpaczonych, żartych niepokojem o życie swoich najbliższych, którzy z zapartym oddechem oczekują na rezultat ratunkowej akcyi.
Tymczasem górnym otworem w dalszym ciągu buchają płomienie i dym. Z wydobytych dziewięciu, jeden jeszcze, czwarty, daje słabe znaki życia.
Godziny płyną jedna po drugiej, dochodzi północ, a z jaru jeszcze żadnych wiadomości nie podano na górę.
Jadzia, pomimo trwogi o ojca i o Jana, przy pomocy innych kobiet, uspokoiła swoją gromadkę i — chociaż serce przykuwało do miejsca, gdzie się ważyło życie najdroższych jej osób namówiła do powrotu do miasta. Gromadka ta tworzy część smutnego orszaku, który odprowadza na noszach złożone pierwsze ofiary wybuchu.
Są w niej już dwie sieroty, sześćletni chłopiec i pięćletnia dziewczynka. Idą zanosząc się od płaoczu, obok mar, na których ułożono zimne zwłoki ich ojca.