Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   30   —

Oddychał szybko i z coraz większą trudnością. Ten sam lęk, przed którym uciekł z kopalni, jakby kleszczami ścisnął mu serce; na czoło wystąpił pot.
— Boże, pan chyba na prawdę chory — zawołała dziewczyna, widząc zmienioną twarz górnika, — chociaż i ja, od pierwszej chwili, gdym zobaczyła pana, uczuwam jakiś niepokój a przecież ja pana tak zawsze lubię i witam z taką radością.
Mówiąc to zdjęła mu brudną czapkę górniczą z głowy i czystą chusteczką ścierała pot z wysokiego czoła.
— Dobra, dobra Jadzia — przemówił Jan szeptem dziękczynnym. Nie wiedziałem, że są takie dobre dziewczęta na świecie.
Patrzał na nią z wdzięcznością.
Ona, oblała się pąsem, chociaż... może to był tylko refleks krwawego słońca...
— Panno Jadziu, panno Jadziu, odezwały się w tej chwili głosy szukających ją dzieci.
— Tutaj jestem, — zawołała głośno, rada, że może ukryć przed Janem swe pomięszanie. W kilka chwil potem otaczał ją krąg dziatwy, przeważnie bosej, źle ubranej, brudnej, — dziewcząt i chłopców sześcio i siedmioletnich, z orzechami w czapkach, fartuszkach i podołkach.
Przybiegły i zatrzymały się o kilka kroków zdziwione obecnością obcego.
— Przynieście wody ze strumyka — zawołała nauczycielka — panu niedobrze.
— Nie trzeba dzieci, już przeszło, — przemówił Jan, dźwigając się z zeschłej murawy.
W tej chwili stało się coś strasznego.