Strona:Złoty Jasieńko.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Patrzaj no mój Filipie — odezwał się maleńki jegomość stojący we drzwiach gabinetu, do wysokiego, bladego, ospowatego pana, który stał zamyślony trzymając obie ręce założone pod poły fraka — patrzaj no — jak mecenas emabluje przy prezesie — hę? co ty mówisz na to?
Ospowaty uśmiéchnął się prawie pogardliwie. — Juściż łatwo się domyśléć słowa téj zagadki, rzekł, za kogóż mnie masz, kochany radco?
— Za nader dowcipnego i domyślnego człowieka, jakim pan jesteś, kochany doktorze, odparł pan radca. Ja i ty widziémy bardzo dobrze do czego to zmierza, ale drudzy, ręczę ci, są w rogu.
Rozmawiający powoli cofając się z salonu, weszli do pracowni gospodarza. Doktór rozglądał się po niéj uśmiéchając szydersko.
— Ma gust ten człowiek, nie można powiedziéć inaczéj, rzekł do radcy — ale zkąd on na to wszystko bierze? Jak mu stać na dom taki, na przyjęcia, konie, sługi.
Ruszył ramionami. — Enigma! dodał.
— Kochany doktorze, odparł radca, dla ciebie, co tak znasz ludzi, zbytek ten nie powinien być zagadką. Wiesz na jaki lep się bierze łatwowiernych, to są kosztowne świecidła, na które łowią się ryby jak na wędę. Zbytek, coby powinien zaufanie odejmować, u nas je daje. Patrzą się na bogactwo