Strona:Złoty Jasieńko.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z trwogą wpatrywał się kancelista w rozognione lice młodego człowieka.
— Mam matkę, rzekł Wilmuś, matkę która kona. Dwóch było nas u matki, ale jeden wziął całe jéj serce, omyliła się biédna, nie był go wart. Ten syn wypędził ją z domu swego, wyparł się jéj, zatruł jéj życia ostatek, doprowadził do grobu, ale ona go kocha. Ten brat i mnie wygnał i zmusił matkę by się mnie wyrzekła; ja do niego pójść nie mogę, zabiłbym go może. Ojcze! idź ty! idź ty! powiedz mu że umierająca święta matka, chce go raz przed śmiercią widziéć jeszcze.
— Rozumiesz mnie ojcze — dodał Wilmuś który mówił szybko przerywanym głosem, rozumiész mnie, będziesz miał litość nad starą. Powiédz mu że mnie nie zobaczy, że go nie tknę. Nie chcę być matce zawadą do ostatniéj chwili szczęścia na ziemi. Ona go kochała, ona go kocha. Niech przyjdzie!
Tramiński stał drżący.
— Rozumiem, rzekł, ale gdzież ten brat, ja go nie znam, ja nie wiem.
— Znasz go, odparł Wilmuś, tym bratem, tym synem, jest mecenas Szkalmierski.
Musiał powtórzyć gdyż zrazu nie zrozumiał go Tramiński, a gdy nareszcie pewnym był że mu się nie przysłyszało, porwał się za głowę, nie znajdując słowa na ustach. Ale po rozmyśle krótkim popę-