Strona:Złoty Jasieńko.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

to jego winę. I panna iść po niego nie potrzebujesz, dodał Wilmuś, ja go sprowadzę.
— Wy nie możecie iść, on was gotów...
— Nie lękajcie się, ja nie pójdę, ale znajdę kogoś co go tu przyprowadzi.
— A! gdyby to było możliwe, żebyście mnie oszczędzili tego kiélicha goryczy.
— Siedźcie przy matce, ja idę.
— Ale czy on przyjść zechce? dodała Tekla, abym go może zmusiła.
— I ja potrafię.
— Zlituj się, żadnego gwałtu.
— Ja sam nie pójdę, znajdę kogoś co mnie zastąpi i będzie wiedział jak sobie począć.
Nie czekając odpowiedzi; Wilmuś porwał za czapkę i wybiegł wprost do Tramińskiego. Była to właśnie godzina w któréj on zwykł powracać do domu, trafiło się tak szczęśliwie, że się na drodze spotkali. Po twarzy Wilmusia poznał stary że mu się coś przytrafić musiało. Chwycił Tramińskiego za rękę i zawołał:
— Ojcze mój, na miłość Boga cię zaklinam wróć się ze mną. Nigdy w życiu o nic cię nie poproszę, zrób mi to o co cię błagać będę.
Tramiński stanął przestraszony.
— Co ci się stało?
— Nic — nic, słuchaj, chodź razem, a w drodze opowiem ci wszystko.