Na ścianach, pokrytych gobelinami lub dywanami flandryjskiemi, wisiały obrazy najznakomitszych artystów, różne okazy broni z rozmaitych epok i krajów, tudzież najróżnorodniejsze instrumenty muzyczne, a na półkach stały kosztowne porcelany i fajanse, japońskie i chińskie.
Meble najznakomitszego smaku, a rozmaitego stylu, manekiny i kostjumy zapełniały pracownię w zabawnym i malowniczym nieładzie.
Na trzech stalugach spoczywały szkice portretów i krajobrazów.
Na czwartej staludze widać było obraz prawie już skończony.
Prześlicznie wykonany, ale niezmiernie smutny, przedstawiał dwie kobiety, jedną bardzo jeszcze młodą, bladą, wątłą, prawie umierającą na łożu choroby; wyciągała ona chudą rękę, niemal przeźroczystą, po szklankę, którą podawała jej druga kobieta, siostra miłosierdzia, przy posłaniu stojąca.
Opłakane wnętrze poddasza, białe łóżko drewniane, okno bez firanek, podłoga ordynarna — brak najniezbędniejszych sprzętów, wszystko znamionowało straszną nędzę.
Twarz chorej wyrażała cierpienie i poddanie się losowi zupełne.
Oblicze siostry miłosierdzia tchnęło łagodnością i dobrocią.
Gabrjel Servet, sam w pracowni siedział przed stalugami, w lewej ręce trzymając paletę, a w prawej pędzel i pracował nad obrazem, który przeznaczył na wystawę.
Kończył szerokie fałdy u pospolitego ubrania siostry miłosierdzia, gdy dzwonek odezwał się u drzwi od ulicy, zwiastując wizytę przyjaciela lub przyjście ucznia.
Nie przerywając roboty, malarz pociągnął za sznurek, przeprowadzony tak, jak u odźwiernego.
Zaraz na schodach dał się słyszeć odgłos szybkich i lekkich kroków.
Drzwi od pracowni otworzyły się i wszedł młody człowiek.
Mógł mieć lat około dwudziestu.
Był to młodzieniec przystojny, zgrabny, średniego wzrostu.
Włosy miał kasztanowate i kędzierzawe — cerę matową i pozłocistą, jak u arlezjanki, nad górną wargą jasne, jedwabiste wąsiki szare, a stalowe oczy harmonizowały z całą fizjonomią i patrzały szlachetnie.
— Dzień dobry, memu mistrzowi! — odezwał się, podchodząc do Gabrjela.
Malarz podniósł głowę i wyciągnął rękę mówiąc:
— Jak się masz, kochany Albercie. Spóźniłeś się dzisiaj, zapewne byłeś na prelekcji w szkole prawnej?
— Nie. Dzisiaj prelekcja jest dopiero o godzinie drugiej.
— A dla czego nie przyszedłeś wcześniej?
— Odprowadzałem ojca do sądu.
Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/121
Wygląd
Ta strona została skorygowana.