Strona:X de Montépin Marta.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się ku zamkowi, w który włożył klucz. Furtka się otworzyła. Przybysz, znalazłszy się w parku, zamknął furtkę. Przez kilka sekund, powstrzymując oddech, nadsłuchiwał. Nie dawał się słyszeć żaden szmer. Wtedy wolnym krokiem skierował się ku pałacykowi, gdzie spała Weronika z wnuczką. Ręka jego oparła się na klamce. Drzwi nie były zamknięte. Popchnął je i wślizgnął się do pokoju na parterze.
Przy słabem świetle lampki nocnej spostrzegł małą Martę, śpiącą snem głębokim. Zbliżył się do dziecka i przyłożył palec do czoła. Marta poruszyła się zlekka. On nacisnął palec nieco mocniej i głosek bardzo cichym, wyrzekł te słowa, nachylając się ku małej dziewczynce:
— Nie budź się.
Dziecko nie poruszyło się wcale.
— Czy śpisz ciągle? zapytał ów człowiek.
— Tak, wyjąkała Marta.
— Czy słyszysz mnie wyraźnie w śnie?
— Tak.
— I gotowa jesteś być mi posłuszną?
Marta nie odpowiedziała wcale. Człowiek ów przybrał głos bardziej rozkazujący.
— Trzeba mi bć posłuszną, ja tego chcę.
Dziecko podniosło się na poduszce, z nawpół otwartemi powiekami.
— Będę posłuszną! wyrzekła głosem słabym.
— Ubieraj się.
Pod wpływem wszechwładnej woli magnetyzera, nieświadoma swych postępków, dziewczynka wstała i u-