Strona:X de Montépin Marta.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kto taki? zapytała osoba, siedząca przy stoliku, na którym stały dwie filiżanki kawy.
— A Robert Verniere, brat wielkiego przemysłowca, zamordowanego w Saint-Ouen. A! mój stary Słowiku, gdybyś ty był jeszcze w prefekturze, mam nadzieję, żebyś był wytropił całą sprawę, gdy teraz oni nic nie robią i winowajcy pozostają nieznanymi!
Słowik, bo to był on, właściciel restauracji, dawny inspektor policji, wstał i sam zajrzał przez okienko.
— Nie dziwię się, że Robert Verniere znajduje się tutaj, rzekł po chwili. Jest on z jegomościem, którego już widziałem w tych stronach od kilku dni, a który mi się wcale nie podoba. Ale wiesz, mój dobry Magloire, że mam już dość tego polowania na łotrzyków, morderców, anarchistów i na wszelkich złoczyńców. Niech wszyscy łotrzy się włóczą, a mnie co do tego?
— Niestety, odrzekł Magloire, zamykając okno.
Obaj znów usiedli przy stole. Słowik nalał kawy do filiżanek i wódki do kieliszków.
— Zatem żenisz się? zagadnął następnie.
— Za dziesięć dni, w sobotę. Wszak będziesz mi drużbą?
— Czyż można odmówić tego staremu koledze z pułku? Pamiętałeś o mnie, to mi sprawia przyjemność. Więc chcesz się pożegnać z katarynką?
— Tak i zamieniam ją na bufet restauracyjny. Ale mam następczynię, a raczej dwie. Biedną kobietę ociemniałą, o której ci mówiłem, i jej wnuczkę. Poznasz je na weselu. Oddałem im katarynkę.
— To dobry uczynek! Zresztą, tyś zwykł czynić do-