Strona:X de Montépin Marta.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Robert zatrzymał się, przyglądając się tej szczególnej knajpce...
— Któż jest ten Słowik? zapytał O’Briena.
— Dawny inspektor policji! odpowiedział tenże. Dwadzieścia razy narażał życie w walce ze zbrodniarzami, wreszcie przyszedł tu szukać wypoczynku i sposobu do zarabiania trochę pieniędzy.
— I pan mnie prowadzisz do policjanta? wyszeptał bratobójca z żywym niepokojem.
— Uspokój się pan, odparł amerykanin z uśmiechem. Słowik raz na zawsze rozstał się z służbą bezpieczeństwa. Zerwał z policją i zajmuje się tylko jedynie ogłaszaniem swych pamiętników w jednym z poczytnych dzienników. Zaledwie go widać w jego zakładzie.
Przeszli po stopniach schodów drewnianych i weszli.
Chłopiec ukazał się na ich spotkanie.
— Czem panom służyć? zapytał.
— Śniadaniem.
— Dziś dzień powszedni, goście bywają w takie dni rzadko i spiżarnia mało zaopatrzona. Mamy tylko jajka świeże, kurczę na zimno, szynkę, sałatę i sery.
— To więcej niż potrzeba, odpowiedział O’Brien. Proszę nam to podać.
Obaj przybysze rozgościli się. Byli sami, zatem mogli rozmawiać swobodnie. Ani jeden, ani drugi, nie słyszeli, jak z tyłu budynku otworzyło się okienko. Ukazała się w niem głowa męzka o wesołem obliczu.
— Ho! ho! ho! mruknął po chwili właściciel tej głowy, co tu porabia ten ptaszek?