Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ludzie przecież żyją, przywiązują się do siebie wzajemnie. Ta cicha, nałogowa, przez czas wytworzona miłość, miłość bez ponętnej woni i barwy kwiatów sprawia na mnie takie wrażenie: dwa serca stygną, ziębną, aż nareszcie jedno do drugiego przymarza.
Moja dobra, piękna i tkliwa Psyche, tyś odważniejsza, gdy chodzi o jarzmo małżeńskie!
Ech! i ja się nadaremnie bronię! Wszystkie wspomnienia przeszłości zagrały oto w tej chwili melodyjnem echem w mem sercu najpiękniejszy poemat. Ileż cudownie pięknych chwil spędziliśmy z sobą, chwil, których barwy nigdy nie zdołam wyrazić! Nasze noce były najwspanialsze, nasze dnie jaśniejsze. Te niezapomniane chwile przerobiłem w marzeniach swoich i teraz stoją mi przed oczyma może powabniejsze jeszcze, aniżeli były w rzeczywistości. Moja gwiazdo, djamentowa jutrzenko, ja cię kocham, pragnę!
Pójdę natychmiast, do nóg jej padnę i będę błagał: „Psyche, przebacz mi łzy swoje, przebacz cierpienia, których byłem sprawcą! Tworzyłem i od ciebie, kochanko luba, brałem barwy, aby w nie ubrać swoje ideały. Swoją boleść, podobnie, jak swe szczęście, tyś mi przekazała, abym je złożył w dziele...“