Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zmienili położenie, co jest zwyczajem w miłości, i na murawie usiedli przytuleni do siebie.
Kwiaty przysłały im swoje zapachy i wionął wietrzyk ciepłej nocy letniej. Słowik, który przez chwilę milczał, klasnął i rozpoczął pieśń nanowo. Ich oczy, świecące dziwnym blaskiem, niby dwie pary gwiazd roziskrzonych w czasie pogodnej nocy, spotkały się w mroku.
Nie rozmawiali z sobą słowami, tylko, spleceni uściskiem, spoglądali na siebie przez czas jakiś temi oczyma, siejącemi promienie rozkosznego zachwytu.
Aż zeszła na nich chwila jedna nadzwyczajna, w której i on i ona poczuli w sobie coś jakby zamęt, chaos ogromny. Wszystkie ich zmysły się pomieszały, myśli splątały się z uczuciami i wolą w jedno wrzenie, zniknęła świadomość istnienia. Świat cały, opasany jakimś olbrzymim pierścieniem niezwykłej jasności, niby łukiem, tęczą, wieńcem z gwiazd spadających, w szalonym pląsie wirował wraz z nimi. W świecie zaś owym było ich tylko dwoje odurzonych, czy pijanych niewysłowioną rozkoszą, porwanych szałem najwyższego zapomnienia. Szczęście ich już się nie mogło wznieść wyżej. Luba moja, promienista Psyche, dziewico-bóstwo, szkoda cię!...