Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jem. Ona, wiotka, wpół pochylona, niby płacząca brzoza, gięła się nad nim klęczącym, a lica jej płonęły i zaledwie była zdolna w upojeniu poszepnąć słowo jakieś. Niemo modlił się do niej, w duszy swej wrzącem uczuciem przemawiał, zanosił błagalną prośbę próśb, która wzruszyła jego dobre i tkliwe bóstwo. Powstał i, szałem rozkoszy miłosnej pijany, ośmielił się swe twarde usta przycisnąć do jej usteczek delikatnych, jak listki kwiatu róży. Długi, gorący, prawdziwie szczery pocałunek miłości stanowił teraz rozmowę daleko pełniejszą znaczenia, niż gdyby sobie krocie wzajemnych wyznań uczynili. To wszystko, co między nimi przedtem zaszło, zmalało wobec tego pocałunku, który uwielbienie i cześć zmienił odrazu w poufałe kochanie.
Szkoda cię, luba moja, piękna Psyche!...
Siła czciciela wzrosła, potęga bóstwa jego wątlała. Od tego pocałunku rozpoczął się upadek bóstwa i z nim zaczęły się dzieje kobiety.
On stał się, jak gdyby rozszalonym wulkanem, którego ognistej potędze nic się oprzeć nie zdoła; ona uczuwała w sobie teraz słabość, gięła się, omdlewała, padała w jego objęcia; jej główka to się chyliła ku męskiej piersi, to znów bezsilnie ciążyła na jego ramieniu.