Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stało się! Miłość nie poprzestała na żebraczej jałmużnie, jej dzieje doszły do szczytu kochankowie otrzymali wzajemnie od siebie tyle, ile każdemu z nich było potrzeba; urzeczywistnił się długo marzony ideał...
Księżyc już wysoko wstąpił na niebo, światło jego wdarło się w zacisze i zajrzało tam poprzez siatkę liści osiki, oświeciło jej piękne lica, blade teraz, znużone rozkoszą.
To ocknęło ją, w dłonie twarz ukryła i teraz dopiero posłyszała dźwięki słowiczego śpiewu. — „O Boże, gdzie ja jestem?... Jak tu strasznie!“ — zawołała.
Porwała się cała w nieładzie, z rozpuszczonemi włosami, konwulsyjnie chwyciła jego ramię i, drżąc, nagląc, rzekła: — „Idźmy, idźmy stąd prędzej!“
Kiedy teraz szli w milczeniu, on chciał ją uspokoić, otrząsnąć z wrażeń i spytał: — „O czem Psyche myśli w tej chwili?“ — „Myślę — odrzekła — że gdy pierwsi ludzie uchodzili z raju, pewnie im tak samo słowik śpiewał, a osika liśćmi swemi szeleściła.“ Potem się przytuliła do niego i, czego dotychczas nigdy nie bywało, ona pierwsza oplotła mu swoje ramiona około szyi, a na czole jego wycisnęła gorący pocałunek miłości.
Gdy to uczyniła, rzekła głosem wzruszo-