Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie przechodzą... Nijakiej pociechy niema na tym świecie. (Wydobywa butelkę, przymruża jedno oko i zamyślony spogląda na butelkę, łykając ślinę; potem łyka parę razy i chowa butelkę w zanadrze).
Tamten zasłyszy, że kwiczysz, i powié: „koler!“ Za to samo gotowi kónia ze stajni wyforować...
Mój stary hrabia już do niczego, całkiem skapconiał: jakiś palarus tknął go póno, tak se jeno ciągiem siedzi we krześle i w głowie se myśli; ale się już nijak ruszać nie może. Musi w pałacu tam kóżden, kto chce, za nos go wodzi. Chwat taki był do kóni, do syćkiego, i na to mu przyszło, mocny Boże! Do cna skapiał. Żebym ja go też jeszcze przed śmiercią zobaczył! Ej, óni go tu do mnie nie dopuszczą! Ta i lepiéj, boby się biédak z wielkiego żalu chyba zarył pod ziemię. Gwałtu, co się tu u nas teraz dzieje! Parys ma zatret, Satanelę wypleczyli, Djana dostała dychawicy, Irma ma opoje, Bajadera śtyngla. (Chwyta się oburącz za głowę i przejęty zgrozą mówi dalej): A ta młodzież, te źrebaki niebożęta, Chryste panie, syćko będzie łykawe albo lizawe! Któż tu zaś dnia dzisiejszego ma o nich pamiętać? Na ten przykład ja często gęsto co powiem, doradzę — groch na ścianę, rychtyk jakby na psie przyłatał.