Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale niechno się mój stary hrabia raz dźwignie z niemocy, a krzyknie na mnie od ganku: „Matus, Matus, siodłaj mi Sułtana, a sam siadaj na Rogieluka, pojedziemy z chartami na lisa!“ Wie ón dobrze, że na Rogieluku niktby się inny nie utrzymał... Oj, skroilibyśmy im dopiéro kurtę, zrobiłoby się tu w stajni porządek!
Rogieluk, czegójż się ty, bezskurcjo, wspinasz? Po powale, czy po powietrzu chcesz chodzić? Mało ci mieśca w klatce? (Wyciąga z zanadrza butelkę i wysącza z niej resztki. Teraz, mówiąc, zatacza się to na prawo, to na lewo).
Pięć latek se skończył w zapusty... Bo óni wiedzą, co to koler? Dałby ón wam syćkim, żeby miał koler! Cie-wy u Rogieluka koler! (Uśmiecha się szyderczo).
Nie widzita zaś, złodziejskie portrety, że kóń zdrów jak byk, tyla ma w sobie straszeczny ogień, i że na mieścu dostać nie może, bo go aż ponosi... Choć on se powierzguje, kwiczy i kąsa, to jeszcze i tak nie koler. (Z wielkim zapałem mówi): Dajcie no mi tego konika do garści, niech jego z Gorgoną sprzęgę i w léjc wypuszczę, a z bicza im nade łbami trzy razy wypalę: paf, paf, paf!... Jazdaa.... Żeby siarczyste pioruny z nieba waliły, to mi rady nie dadzą!