Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

załość i uznaje takowego człeka, co je z małości karmił, żywił. Kajbym ja zaś miał wyrządzić krzywdę dziecku po Rogieli? Bógby mnie niechybnie ciężko pokarał za to. O, Rogiela była kobyła cnotliwości! Tenby pewnikiem i o niej pedział, że ma koler, że powozy potłucze, a państwo pozabija. Jucha — aligant, delikant, lizus! Na mnie, łajdus, z ozorem biega do dwora i podwodzi: kiejsik póno im pedział, żem ja ostatniego stopnia pijak. No, i nie łże gorzéj psa, by się podlizać?... O, óni mi tego Rogieluka jak Amen w pacierzu zmarnują! Mój Boże, taki rzetelny kóń i bez złość ludzką na psy pójdzie. (Wzdycha ciężko). Jednę tę jacy pociechę mam jeszcze na świecie i cóż... Nieboszczka moja baba — świeć jej ta wiekuiste światło — już od dwudziestu lat w ziemi. Po niej zgasła mi jak świeca dzieucha, śliczniuśki mój kwiateczek, czyste malowanie... (Zaczyna się rozrzewniać) Zostałem się na tym świecie samiusieńki jeden, jak palec. (Rozczula się i ostatnie słowa mówi nawpół ze szlochem, przytem ociera sobie oczy rękawem kapoty).
A teraz jedno z dwojga mię czeka: albo mnie oni ze służby wypędzą, albo Rogieluka wyrzucą ze stajni. Dosłużyłem się takowej łaskawości na starość. Niechże-ta! Rogieluk, nie kwicz, bo mię aż coś zdziera! Ciarki po