Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dać wyląkł tamten felcier, bo mu aż brzytwa z ręki na ziemię wypadła.
Wtenczas, niewiele myśląc, zerwałem się ze stołka i jak byłem — z białą chustą pod brodą, bez kaszkieta — buch we drzwi, tyla śkło w szybach zafurczało. Gnałem tak ulicą, Najświętsza Panno, jażem się w stajni przy kóniach oparł i dopierom se gębę upapraną w tych mydlinach otarł. Od tego czasu — niełaska pańska, ognia rzuć! Bez mała mu wątroba przez gardziel nie wyńdzie, a siła razy do mnie przemówi, zawdy mnie zdurnia jak ostatniego.
Rogieluk, czegóż się ty znowu na mnie oglądasz? Nie wiesz tego, ladaco jeden, żem ja tu teraz w stajni nic a nic nie mocen? Żebym ja im się nie wiem jak przysposabiał, i tak będę wzgardzony!

(Dobywa z zanadrza butelkę, wyciąga z niej mocno zasadzony korek zębami, pije, aż mu w gardle słychać połykanie, potem się otrząsa).

Dobrze byłoby kónika na lince przepędzić, niechby się przewietrzył kóli lepszego zdrowia! Jeno tamten nowy śtangret zarazby poszedł do dwora ze skargą, że ja tu bez jego pozwoleństwa rządzę... Gdzie znowu stangretem, jak się patrzy, może być taki, co ma na imię Apolinary! Przeciem ja téż człowiek nie dzisiejszy, a jeszczem tego nigdy nie sły-