Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chał. Apolinary, Apolinary — o rany boskie! (Śmieje się). I skąd oni téż takiego cudaka wytrzasnęli?
Toć kiej ten lala nasadzi se na łeb kapelusz, nikiej jakie wiaderko abo donica, a przyodzieje całe to pokraczne obleczenie, wtenczas o kęs mię kolka od śmiechu nie zeprze. (Śmieje się grubym głosem). Dyć ón łogawiec nawet porządnych butów z cholewami nie ma, żeby po ludzku obuć, tylo jakoweś krypcie czy trepy, a do tego se osobliwe łachy pod kolanami precz na świécące guzy spina i ludziom peda, że to sąm kamasie. O rety, tać człowiek może ze śmiechu trzasnąć!
Rogieluk, i czegóż się ty wiercisz, psiaduszo? Znaj, hyclu, mores stajniowy, stój mi tu, jakby cię nie było! (Maca się i po chwili wydobywa butelkę, z której ciągnie, przymrużywszy oba oczy, potem spluwa po dwakroć).
Niedługuteńko nadeńdzie tu Apolinary i powié, że masz koler, że on takimi końmi nienauczny powozić. (Z oburzeniem i wzgardą mówi: Żydowskie kozy, chłopskie świnie prawie jemu pasać, a nie furmanić! Gałgan, nicpoń, znarowił oto kónia i teraz peda, że ma koler! Śni ci się, zacieczony, wartogłowie! Juści, taki kóń napartliwy do biegu będzie ci miał koler! Taki ta z niego i stangret: chciałby, żeby kónie w zaprzęgu chodziły jak krowy.