Strona:Wincenty Rapacki - Król Husytów.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Starzec markotny powlókł się ku drzwiom, mrucząc.
— Idź, idź, mój stary. — Poklepał go po ramieniu. — Wybacz! Są chwile, gdzie człowiek z sobą jednym tylko rozmawiać musi.
— Wiem to, wiem. Hm! Krew Olgierdów — krew Olgierdów.
Wyszedł mrucząc.
Stryj żeni się po raz czwarty, z młodziutką Sonką, myślał kniaź. Taki starzec! Ha, to plany Witolda. Gdzie on dąży? Któż zgadnie? Któż zgadnie? Ha, ten tyran niedocieczony, niezbadany. O czem on marzy? Królem, cesarzem może pragnie zostać? Czyż już cały świat przed nim głowy nie schyla? Tu mnie wysłał — i po co? Jestem marnym pionkiem na jego szachownicy. Ja, który czuję w piersiach potęgę olbrzyma. Ja pod tą żelazną ręką kurczyć i wić się muszę, jak robak. Oh, dopokąd-że... dopokąd? Ha, cierpliwości! cierpliwości! A temczasem co? Zanurzyć się w rozpuście? Nie, nie! Włosienicę raczej nadzieję, umartwię ciało, aby ducha podnieść wyżej jeszcze. Wygrałeś starcze! w ważnych kolejach życia dużo poświęcić z siebie, aby być silnym i potężnym... Tak, tak, będę nim, muszę nim zostać.
Długo jeszcze tak dumał młody kniaź. Nie tknął jadła... potem rzucił się na łoże, ale nie zasnął.