Strona:Wincenty Rapacki - Król Husytów.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zakrwawioną. Drapią się na mury i tłuką, jak robactwo. Z ciał własnych tworzą obronne wały. Gdy mury oczyścili, walą się poza mury i tam gryzą, jak szczury. Kawały mięsa ludzkiego rzucają na miasto, aby tłum mógł się pastwić. Niemcy ustępują w nieładzie, ale za niemi pędzą tłumy, urywając, chwytając, gryząc. Gdy Żyżka ruszył z Taboru i pośpieszył na odsiecz, widział tylko garstki niedobitków w ucieczce i zastał pole zasłane trupami.
Młody Korybut patrzy zdrętwiały i bezsilny.Teraz dopiero otwierają mu się oczy, teraz widzi, czem to są Czechy ze swoim straszliwym Żyżką na czele. Teraz dopiero dojrzał, że z takim ludem świat zwyciężyć — to igraszka, ale go trzymać należy w silnych karbach porządku. Zabrał się też doń gorliwie i porządek się ustalił.
Na ratuszu siadł ślepy wódz Taborytów w otoczeniu swoich wiernych.
Długie brody, ponure wejrzenia wyróżniają ich z pomiędzy wszystkich husytów. Przy jego boku dwóch mnichów Prokopów, Wielki i Mały, niby dwoje rąk ślepca.
Wprowadzono doń Korybuta.
— Witam cię, Janie Żyżku.
— Kto mówi?
— Jam namiestnik wielkiego księcia Litwy i króla polskiego.