W pewien wieczór zimowy stary rycerz w pordzewiałej kolczudze jechał stępa po lesistym stoku południowym Benn Bulbenu, pozierając na słońce zachodzące nad morzem pośród szkarłatnych obłoków. Rumak jego był zziajany, jakgdyby po długiej podróży; sam zaś rycerz miał na szyszaku nie godła któregoś z sąsiednich włastów czy królów, lecz małą różę, utworzoną z rubinów, które co chwilę migotały jaskrawszym szkarłatem. Na ramiona opadały mu w rzadkich kędziorach białe włosy, a ich nieład przydawał smętku jego twarzy; była to twarz człeka, który jeno rzadko bywał w świecie i to zawsze na jego uprzykrzenie, jednego z tych marzycieli, którzy muszą czynić to, co marzą, i tych działaczy, którzy muszą marzyć o tem, co czynią.
Gdy już czas jakiś patrzał na słońce, opuścił wodze na kark koński i wyciągając ramiona ku wschodowi, przemówił:
Strona:William Yeats-Opowiadania.djvu/112
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
Głos Róży.
93