Strona:William Shakespeare - Sonety.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
LXXII.

By nie dochodził świat, dla jakiej cnoty
Kochasz mnie jeszcze, gdym już zstąpił w ciemnie,
Przeto mnie całkiem zapomnij, mój złoty,
Nie znajdziesz bowiem nic godnego we mnie.
Chyba zbożnemu folgując kłamowi,
Będziesz mi świadczył więcej, niż wypada,
Po mojem zejściu sławiąc mnie gotowiej,
Niż skąpa prawda uczynić to rada.
By twej miłości nie widziano na dnie
Kłamu, że dla niej tak mnie wielbisz kłamnie,
Niech wraz z mem ciałem me imię przepadnie,
A wstydu dla cię nie będzie ni dla mnie.
Wstydem jest przecie, iż rzecz lichą robię,
A że ty lichość miłujesz, wstyd tobie.




LXXIII.

We mnie to widzieć możesz roku porę,
Gdy zżółkłe liście — jest ich już tak mało! —
Drżą na gałęziach obwisłe i chore,
Ruiny chórów, gdzie ptactwo śpiewało.
We mnie to widzisz ów zmierzch dnia, co gaśnie
Tam na zachodzie po odejściu słońca,
Aż go noc czarna pochłonie, jak właśnie
Śmierć, która wszystko zabiera bez końca.
We mnie to widzisz ogień, który ninie
Na zgorzelisku swej młodości leży,
Na marach swoich i od tego ginie,
Co tak syciło jego płomień świeży.
Widzisz to wszystko i miłość twa rośnie
K'temu, co wkrótce masz stracić żałośnie.