Strona:William Shakespeare - Sonety.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XII.

Patrząc na zegar, który czas odmierza,
I widząc słońce, jak chowa się w mroki,
Jak krasa fiołka więdnie, przedtem świeża,
I jak biel srebrna ciemne kryje loki —
Jak z drzew wysmukłych opada liściwie,
Pod dach cienisty wzywające trzodę,
Jak zieleń lata na skoszonej niwie
Leży związana w snopy białobrode —
Widząc to, myślę o piękności twojej,
Że się z dnia chyłkiem pochyli i ona,
Albowiem piękność, co o się nie stoi,
Ginie, gdy inna rośnie niestrudzona.
Przed kosą Czasu nic jej nie obroni,
Tylko latorośl, co zostaje po niej.




XIII.

Żećbyś był swoją własnością! Atoli
Jesteś nią tylko, pókić życia stanie;
Na ten się koniec gotuj poniewoli
I swój nam obraz pozostaw, kochanie!
Termin piękności, pożyczonej tobie,
Nie zapadł wówczas! Będziesz mógł pozostać
Sobą, jakkolwiek położysz się w grobie,
Gdy w twym potomku odżyje twa postać.
Któż to dom taki upadkowi zleci?
Skrzętna go ręka ochrania od zguby
Przeciw zimowych dni śnieżnej zamieci
I przeciw śmierci mroźnym tchom!... O luby,
Rzuć lekkomyślność! Miałeś ojca przecie,
Niech cię więc ojcem nazwie i twe dziecię.