Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i Marya! Nimfy, syreny, rozkosz bezgraniczna — i kij pielgrzymi, włosienica, pokuta… Szał zmysłów upajający — to przeczysta lilia, Elżbieta… A on, artysta prawdziwy, rzucony raz w tę, to w drugą stronę — niewolnik ziemi, tęsknotą lecący do nieba!
FELKA (cicho): Nie rozumiem… Ale to musi być cudne!
ALFRED: Co tam cudne! Siedziałem, powiadam ci, jak waryat… Burza — grad — ogień… Patrzą na Bodeńczyka: nic, twarz nieruchoma, biała, oczy przymknięte, a po twarzy duże łzy… Wybiegłem nareszcie, wybiegliśmy do ogrodu… Ciemno było, zimno, padłem na ławkę, wybuchłem płaczem… Siebie po raz pierwszy zobaczyłem, i siły te największe… Widziałem to życie karle, psie, jakie prowadzimy — i sztukę, nie to ścierwo, którem nas tu karmią, ale to bóstwo, bóstwo jedyne… nad które nie masz… (Siada na sofie, z twarzą w dłoniach).
FELKA (po chwili wraca do równowagi): Wiesz, Fredek, chwilami wydajesz mi się wielkiem dzieckiem.
ALFRED (całkiem skruszony): Żebym to ja był dzieckiem! Żebym to miał jeszcze skrzydła całe… niesplugawione… godne lotu wielkiego…
FELKA: I ty to mówisz, Alf! A kto ma taki talent, taki geniusz, jak ty! A kto tu jest takim artystą!